Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A nie! nie! — zawołałem — dość już jednej próby!
— Pomyśl, zastanów się.
— Nie!
— Odrzucasz szczęście? Rozpaczasz, że cię nie chce cudza narzeczona, a nie chcesz patrzyć na dziewczynkę, której podobałeś się i która ma dla ciebie sympatyę?
— Sympatyę!
— Zapewniam cię, że tak jest. Możesz mi wierzyć, my kobiety umiemy się na tem poznać. Joasia polubiła cię.
— I cóż mi z tego?
— Dziwne pytanie. Będziesz miał żonę dobrą, kochającą, poczciwą, rozpoczniesz nowe życie, a ja cieszyć się i tryumfować będę.
— Mało stryjence jednego tryumfu?
— To wcale nie tryumf. Żebym wiedziała, co się święci, byłabym cię wyprawiła do Białki dopiero po weselu panny Krystyny i po jej wyjeździe z domu rodziców, ale kto z wami dojdzie do ładu, moi panowie?
Podziękowałem stryjence za jej trudy, za tak żywe zainteresowanie się moim losem, i poszedłem do domu... do siebie.
Nie potrzebuję dodawać, że cały świat wydawał mi się pusty... szkaradny, wstrętny prawie. W domu nie mogłem wysiedzieć, było mi duszno, powietrza brakło. Zarzuciłem palto na ramiona, wyszedłem. Chodziłem bezmyślnie przez kilka godzin. Gdzie się włóczyłem, nie wiem; majaczeją mi w pamięci stawy łazienkowskie, to znów żelazny