Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A pan?
— Ja pośpieszę uprzedzić panie, że...
O nie, kochaneczku, pomyślałem, i rzekłem:
— Z przyjemnością dotrzymam panu towarzystwa.
Zrobił minę, z której mógłbym wnioskować, że moja gotowość nie bardzo przypada mu do smaku, ale odezwał się najuprzejmiej:
— Owszem, jedźmy więc.
Pochylił się trochę na siodle, puścił koniowi cugle i równym, wyciągniętym galopem pomknął jak strzała.
Kasztan był ambitny i nie dawał się wyprzedzać, rwał więc z kopyta w szalonych podskokach.
Jak mi było dobrze na siodle, opowiedzieć nie umiem: każdy skok konia odzywał mi się w głowie i w uszach, ale podtrzymywała mnie myśl, że meta blizka, Białka tuż, tuż, dworek pana Marcina i... czarne oczy...
Władziu! Władziu! Jak ci się podobają takie dzieciństwa w moim wieku?
Zauważyłem, że pan Stanisław koniecznie chce mnie wyprzedzić.
O! za pozwoleniem. Od czegóż szpicruta? Kasztan odpowiedział nagłym, gwałtownym skokiem, ale zrównał się z karym i pędził wraz z nim, głowa w głowę.
Jak uragan przelecieliśmy przez wieś, gonieni przez psy; nareszcie wstrzymaliśmy spienione konie przed dworkiem.
W oknie pokazały się oczy niebieskie, śmiejące się figlarnie. Czarnych, niestety, nie dostrzegłem.