Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Godzinka jazdy wyciągniętym kłusem — bąknął Staś.
Miła perspektywa!
— Czekajcie no, panowie — odezwał się pan Karol — poczekajcie. Zobaczycie, jaki ze mnie gospodarz.
Mówiąc to, zaczął odpinać jakieś rzemyki u siodła.
Dopiero teraz spostrzegłem, że sławny Abdelkader, nawiasem powiedziawszy, wielkie i stare konisko, dźwigał na sobie siodło oficerskie dawnego kroju, z ogromnemi olstrami i mnóstwem kieszonek na czapraku.
— Myślicie może — mówił dalej pan Karol — że w olstrach powinny być pistolety? Ciekawym po co? Są w nich lepsze rzeczy... oto flaszka podróżna, płaska, ale dosyć pakowna. Panie Marcinie, w twoje ręce! Na chłodku jesiennym nie zawadzi. Pij do warszawiaka.
Przylgnąłem ustami do flaszki. Zwyczajna prosta wódka, na którąbym w innych okolicznościach patrzyć nie chciał, wydała mi się jakimś cudownym, ożywiającym balsamem.
— Ależ spust! — zawołał pan Karol — jeżeli wy wszyscy w mieście tak pijecie, to winszuję! Zostawże, dobrodzieju, trochę i dla Stasia. Macie panowie chleb i suchą myśliwską kiełbasę, owiniętą w ostatni pozew, jaki otrzymałem. O Mośku! najdroższy mój wierzycielu, gdybyś wiedział, co się z twym dokumentem dzieje: strefiony został, strefiony! Idź, idź, szacowny tworze procedury cywilnej —