Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Byłem tak sforsowany, że ledwie mogłem oddychać, pot kroplisty wystąpił mi na czoło. Gdybym się nie wstydził, byłbym się położył na miękkiej roli, obok chartów, gdyż chyba nie mniej od nich byłem zmęczony.
Ręce mi drżały, a w całem ciele doznawałem uczucia dziwnego — jakiegoś rozłamania, jeżeli się tak można wyrazić.
Nie dziw się, że przyszło mi w tej chwili na myśl moje ciche, wygodne mieszkanie w Warszawie. Przypomniałem sobie że tam, w gabinecie, stoi ulubiona moja otomanka... Czemuż jej tu niema?
Myśli te wszelako pierzchły zaraz, gdym spojrzał na Stasia.
— Nie — rzekłem w duchu — nie będziesz tryumfował nade mną! Żebym miał przez siedem dni z rzędu gonić zające po polach, dotrzymam ci placu — co będzie, to będzie!
Polowanie nie trwało wprawdzie siedmiu dni, ale blizko sześć godzin. Z pierwszego pola wjechaliśmy na drugie, z drugiego na trzecie i znów na inne — trzy biedne zające były rezultatem tych łowów.
Kasztan, zmęczony już dobrze, stracił na fantazyi i szedł spokojnie, tak że nie potrzebowałem forsować ręki, aby, stosownie do instrukcyi Macieja, trzymać go w garści.
Głód mi zaczął dokuczać, a przypuszczam, że i towarzyszom moim również. Pan Marcin odezwał się, że czas wracać na obiad.
— Musimy jednak pośpieszać — dodał — gdyż zapędziliśmy się dość daleko od domu.