Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Cóż za powód?
— Zmartwienia, kochany panie, zmartwienia. Utracili kilkoro dzieci; pani była zawsze bardzo uczuciowa, nerwowa, chorowita i wpadła nieboraczka w cichy obłęd. Zdaje się jej, że każdy obcy człowiek, to doktor. Otóż ma ów pan Karol dość zmartwień, ale ukrywa je w sobie, ludziom o nich nie mówi, owszem, sili się na dobry humor, na koncepta. Kto tego nie wie, bierze go za letkiewicza, kto wie, ma dla niego współczucie...
Przez całą drogę opowiadał mi pan Marcin o swoim sąsiedzie i jego nieszczęściach, a ja słuchałem, nie odzywając się wiele.
Wreszcie stanęliśmy przed domem.
Ucieszyłem się niezmiernie, ujrzawszy światło w oknach.
— Panie jeszcze nie śpią — rzekłem do pana Marcina.
— Dziś posyłały na pocztę. Widocznie nadeszła spora paczka pism i czytają. Chodźmy do nich.
Weszliśmy do pokoju. Pani Marcinowa siedziała przy stole z robótką w ręku.
Panna Krystyna tylko co przerwała czytanie.
Joasia rzuciła się ojcu na szyję.
— Czekałyśmy na ojczulka — szczebiotała, śmiejąc się — i co prawda, nie spodziewałyśmy się, że panowie tak prędko powrócą.
— Tak się jakoś dobrze złożyło, że nas pan Karol wypuścił.