Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i rozweseleniem. Śmiech jej rozbrzmiewał ciągle, na buzi różowiutkiej robiły się dołeczki, a z pod warg jej rozchylonych widać było dwa rzędy drobnych równych ząbków.
Wypytywała mnie o szczegóły wczorajszej podróży, skąd wniosłem, że Maciej musiał coś wspominać o moim niefortunnym upadku, a może też wygadał się i o pannach żelaznych...
— Ale — odezwał się pan Marcin, — jednej rzeczy można ci, drogi panie Janie, powinszować. Śpisz jak kamień. Czy nie słyszałeś nic w nocy?
— Istotnie, zdawało mi się, że psy szczekały.
— A nie zdawało się panu, że strzelają? — zapytała z uśmiechem Joasia.
— Nie, proszę pani. Przecież teraz mamy czasy pokojowe.
— Jak gdzie, panie; u nas ciągła wojna.
— Nie rozumiem.
— Mała rzecz — odezwał się pan Marcin, — istotnie czasem miewamy noce niespokojne, ale do wszystkiego można się przyzwyczaić.
— Cóż było dziś w nocy? — zapytałem.
— Bagatelka. Jacyś obcy ludzie włóczyli się koło folwarku; prawdopodobnie złodzieje chcieli się dobrać do stajni, ale u mnie psy doskonałe i straż czujna... Psy zaczęły ujadać, stróż zaalarmował ludzi świstawką, a ja wybiegłem przed dom i strzeliłem parę razy na wiatr dla postrachu. Niech wiedzą przynajmniej, że w Białce się pilnują.
— I ja tego nie słyszałem? Nie słyszałem strzałów, to niepodobieństwo!