Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nic mi nie jest, mogę pana zapewnić, żem się nawet nie potłukł. Jakieś bo szczególnie miękkie i sprężyste błoto jest w tej okolicy.
— Bogu dzięki, że się panu nic nie stało, ale doprawdy, nie mogę się wstrzymać od śmiechu. Spadają ludzie z koni, lecz żeby z bryczki kto spadł, pierwszy raz słyszę; musiałeś dobrodzieju spać w drodze.
— Być może.
— Oj mieszczuchy, mieszczuchy! No, nic to... Na drugi raz, kochany panie Janie, poślę po ciebie wóz drabiniasty. Zakopiesz się w siano i nie wypadniesz. Siadajże, proszę cię; wyobrażam sobie żeś głodny, bo jeżeli pani stryjenka nie dała jakich wiktuałów na drogę, toś cienko śpiewał, biedaku.
— Liczyłem na to, że na stacyi coś znajdę.
— Dobrześ się wybrał!
— Maciej, który był w drodze moim opiekunem i przewodnikiem, zapoznał mnie z panią Mośkową.
— Mogę cię zapewnić, że zrobił to w osobistych widokach. Zabierajże się prędzej do jedzenia. Oto starka, kura pieczona, pożyw się, biedaku, po tej ciężkiej biedzie. Jest tu i stary miodek, doskonałe lekarstwo na wszystkie fatygi i zmęczenia. Będziesz spał po nim, jak kamień. Nie dajże się prosić! Przepraszam cię, kochany panie Janie, że tak bez ceremonii mówię ci po imieniu, ale taki już mam zwyczaj. Skoro przyjechałeś mnie odwiedzić, toś przyjaciel. Wybacz staremu, że taki konfident.