Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

powalone drzewo leży akurat jak pijak, co krowę sprzedał i z tego powodu cokolwiek sobie oko zapruszył.
Jankiel palił fajkę, robił w myśli porównania, czasem przyśpiewywał sobie półgłosem, a szkapa, łeb zwiesiwszy, wlokła się powoli, niby śpiąca...
Jankiel kombinował, że nawet przy tak małym pośpiechu zdąży na jarmark. Jeszcze niema północy, na piątą rano można dojechać, a jeżeli nie na piątą, to na siódmą, w najgorszym razie na dziewiątą, przypuśćmy że na pół do jedenastej i to będzie właśnie sam czas, największy gwałt i ruch, prawdziwa burza.
Pomyślawszy o burzy, Jankiel spojrzał na niebo, jakby w obawie, że ona może powrócić... ale nie, nie zanosiło się na to.
Owszem, gwiazdy błyszczały, jak złote dukaty, rozłożone na jakimś olbrzymim stole, tylko księżyc już uciekał z góry.
Taki młody księżyc ma swoje fanaberye, wstaje bardzo wcześnie i wcześnie z nieba schodzi; zamiast świecić w nocy, świeci w dzień. Niekiedy zasłania go chwilowo mała chmurka, biała jak gęś, przeleci pod nim, biegnie dalej, sama nie wie poco, jak... gęś.
Jest trochę chłodno; Jankiel podniósł kołnierz od kapoty, zacisnął mocniej pas bawełniany, fajkę schował w kieszeń, ręce w rękawy i uczuł, że mu się zbiera na sen. Bardzo dobrze, niech się zbiera. Najlepiej jest spać w drodze, właściwie nie najlepiej, ale najkorzystniej.