Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Więc?...
— Chciałem wielmożnego pana zapytać, co w tych papierach stoi?...
— Mój drogi, w tych papierach, co prawda, ważnego niema nic, ale ja wiem coś więcej niźli te papiery. Przypominam sobie tę całą historyę pożaru, gdyż była głośną w swoim czasie... zapomniałem tylko nazwiska nieszczęśliwych rodziców. Znalazłem je jednak w tych papierach i teraz wiem, gdzie i do kogo się udać. Jutro jedziemy, Ludwiku.
— Dobrze, wielmożny panie — rzekł gajowy z westchnieniem — jutro pojedziemy, a jak wypadnie dziecko oddać, to... to... niech się dzieje wola Boska... to oddam — dodał nawpół z płaczem.
Nazajutrz raniutko, skoro się tylko rozwidniło, dziedzic z gajowym puścili się w drogę. Dojechali do najbliższej stacyi drogi żelaznej, potem pół dnia koleją, wreszcie trzęsącą bryczką pocztową; jechali przez okolice płaskie, równe, lesiste, aż wreszcie trzeciego dnia jazdy znaleźli się u celu.
Przed dworem, przed którym zatrzymała się bryczka pocztowa, stał Niemiec w kurtce czerwonej, w drewnianych trzewikach, z fajką w ustach. Spoglądał na przybyłych pytająco, uważnie.
— Czy pan w domu? — zapytali podróżni.
— Ja, ja, pan w domu jest... ja sam aber pan, to moja folwark...
— Pański folwark?...
— Aber, Herr Jezus, moja folwarka; czego panowie chcecie?
— A gdzież są państwo K..., dawni właściciele?