Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kogut zatrzepotał skrzydłami, to dziecko było już w lesie.
Ludwik, który ze drżeniem słuchał słów cygana, teraz dopytywać zaczął:
— Gdzie to dziecko? gdzieście je podzieli?
Ale stary milczał. Ociężałe powieki przymknęły się, głowa opadła bezwładnie.
— Gdzieżeście ją podzieli? gadajcie! — mówił, biorąc cygana za rękę.
Napróżno!
Nagle Ludwikowi przyszła myśl; przypomniał sobie, że w torbie borsuczej, którą zawsze na sobie nosił, ma flaszkę z wódką. Wydobył ją natychmiast i, podtrzymując jedną ręką głowę cygana, drugą wlał mu spory łyk w usta.
Dziad, który omdlał chwilowo, zaraz oczy otworzył.
— O tu, tu, już przy tym krzaku stoi... tuż przy nas... widzisz ją?... borowy... borowy... ty jesteś tu jeszcze?... słuchasz?... czy słuchasz?... bo ja chcę, żebyś wszystkiego wysłuchał...
— Słucham, słucham — rzekł Ludwik — i pytam was, gdzieście to dziecko podzieli?
— Alboż ja wiem! — rzekł stary. — Uciekaliśmy z niem po lasach, ale strach był, żeby nie gonili, więc dopadłszy do jakiejś wiosczyny, oddaliśmy babie na wychowanie; zapłaciłem jej dobrze za to, a w pół roku odebrałem i znów oddałem drugiej, o piętnaście mil stamtąd, żeby wszystkie ślady zatrzeć... potem trzeciej, a potem...
— Co potem?...