Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ścinie gdzieś byli... w domu tylko służba i dziecko. Moje żmije miały ogniste żądła, rozumiesz ty... ogniste! Ukąsiły — i dwór, i stodoły i stajnie... cztery słupy ognia buchnęły od razu, na całą okolicę świeciła krwawa łuna, a ja wtenczas leżałem blizko, pod krzakiem, i patrzyłem na to zniszczenie; byłbym jadł ten ogień, byłbym go pił jak miód, taki mi był słodki!... Może w dwie godziny potem, kiedy ogień jeszcze szalał, jak wicher przylecieli państwo. Cztery konie mało co powozu nie rozniosły, tak rwały naprzód, jak wściekłe... no, było też czego! Państwo byli młodzi, niedawno żyli z sobą, a w domu córeczka jedynaczka została. Co ci gadać długo... jak oni szukali, jak dopytywali ludzi gdzie dziecko, to ja, przyczajony pod krzakiem, śmiałem się... ale jak on chciał się w ogień rzucić... jak ona krzyknęła!... to mi taki mróz po plecach poszedł, tak mi włosy dębem stanęły, żem ścierpnął cały. Po chwili dopiero między krzakami i trawą zacząłem się czołgać jak wąż, a gdy do lasu dopadłem, to biegłem jak szalony, milę, dwie, trzy może, aż uderzyłem łbem o dąb i skrwawiony upadłem na ziemię. Ten krzyk, ten jeden krzyk matki wiercił mi uszy, jak świdrem. Słyszałem go ciągle, bez ustanku, przez długie lata... i dziś go jeszcze słyszę...
— I ta dziecina spaliła się? — zapytał z przerażeniem Ludwik.
— E nie, nie spaliła się ona — odrzekł cygan z westchnieniem — bo ją moje cyganki ukradły. Służba spała, psy trutkę zjadły, a nim czerwony