Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Borowy, borowy, tutejszy.
— Jakże wam?
— Ludwik.
— Hm... Ludwik... Ludwik... coś ja o was słyszałem...
— Nie dziwo, toć tu cygany często chodzą.
— Kościół daleko?
— Dwie mile.
Cygan westchnął ciężko.
— Dwie mile i noc... nie zdąży...
— Kto?
— Cygan po księdza pojechał, ale ona wpierw przyjdzie... o, przyjdzie...
Ludwik pytający wzrok w twarzy chorego utkwił.
— Nie wiesz kto? ale ja wiem... kto ona? to śmierć... już jest blizko, ot tam, tam stoi pod sosną. Patrz! widzisz? — mówił, wskazując wyschłą ręką na drzewo.
Ludwik przeżegnał się z trwogą.
— Nie bój się... ona do mnie... nie bój się... przysiądź bliżej i słuchaj... ty poczciwy, ty katolik... bo widzisz niby i ja katolik, a choć się czasem co skradło w kościele, ale toć człowiek nie pies, sumienie ma... Przysiądź bliżej, bo mi głos słabnie... i słuchaj... To będzie temu lat... ileż to? nie pamiętam... piętnaście może... jeszcze ja był cygan żwawy, jak koń. Ej, cygan był ja, cygan! i widzisz, córkę miałem... a ty masz córkę, Ludwiku?...
— Bóg nie dał...
— To lepiej, o lepiej sto razy, co po tem? Żebym kogo nożem dźgnął, tobym nie płakał, a wi-