Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rach, niechże i ginie w boru, kiedy taka dola mu przyszła.
— Toż miłosierdzie nad starym miej, babo! — rzekł Ludwik z gniewem. — Dalej, ruszcie się... do izby go weźcie.
— Nie, nie! — wrzeszczała cyganka — nie potrzeba!... samego spytajcie zresztą.
Cygan nic nie rzekł, lecz głową przeczące znaki wciąż dawał.
— Ha, skoro taka jego wola — rzekł Ludwik, — niechże tak będzie. Chciałem go przygarnąć. Bóg świadkiem, człowiek to przecie... no... ale jak nie, to nie... Pamiętajcież mi, żeby z ogniem ostrożnie.
Chory cygan podniósł się na posłaniu, oczy jego błyszczały gorączkowo, wybełkotał kilka niezrozumiałych wyrazów po cygańsku i natychmiast wszyscy mężczyźni i kobiety, a nawet owa stara wiedźma, cofnęli się w las o kilkadziesiąt kroków.
Gdy już blizko nikogo nie było, starzec Ludwikowi dał znak, by się zbliżył do niego.
Czerwone światło ogniska padało na trupiobladą twarz cygana, a w oczach jego malowała się niema prośba, ale tak wymowna, tak gorąca, że Ludwik mimowoli nachylił się ku niemu i spytał cicho:
— Co chcecie?
— Siadajcie — szepnął cygan.
Ludwik usiadł przy cyganie, który po chwilowem milczeniu zapytał:
— Borowy?
— Niby ja?
— A tak.