Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Toś pan czytał?!
— To, słowo daję, na własne oczy czytałem...
— I cóż stąd?
— A cóż? jasna rzecz, lepiej będzie na świecie; przecież konjunktury fluktuacyj... powiada... przy ewentualności... powiada...
— Niech mnie licho, jeżeli chociaż jeden wyraz rozumiem...
— Zachciałeś sąsiad!... przecież cała mądrość polityki zasadza się na tem, żeby jej nie można było zrozumieć...
— W takim razie skądże znów takie pocieszające wnioski i nadzieje?
— Gdyż poniżej dodano już po polsku, że zboże pójdzie w górę.
— Pójdzie w górę?... hę? jakto?... pan dobrodziej powiedziałeś?... — zapytał jeden staruszek, nieco głuchy.
— W górę, panie dobrodzieju, w górę! — huknął mu w samo ucho zapytany.
— Czegóż pan tak krzyczysz? Przecież słyszę, że w górę... zapewne o zbożu tu mowa?... Daj Boże! daj to Boże Najwyższy! ale ja wątpię.
— Rzecz bardziej niż pewna. W Ameryce, słyszę, nieurodzaj, indyjska szlachta także na łeb na szyję straciła; a u nas nieszczególnie wprawdzie, ale zawsze coś jest, zawsze chociaż trochę będzie do sprzedania. Wszak prawda, panie Łukaszu?
— Ja tam, moi panowie, jestem niedowiarek; dopóki nie dostanę ośmiu rubli za korzec psze-