Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Taką miał opinię pan Michał w oczach kapitalistów. Sąsiedzi również szanowali i lubili go bardzo, gdyż ze wszech miar na to zasługiwał: był spokojny, zgodny, uczynny, unikał wszelkich procesów i sporów, jednem słowem nie naraził się nigdy nikomu. Dom jego był ogniskiem, w którem zgromadzali się sąsiedzi na pogawędkę.
I dziś, gdy już ostatnia fura do stodoły wjechała, a ludzie rozeszli się z pola, gdy mrok zapadać zaczął, przed dworkiem pana Michała znalazło się kilka bryczek. Był do tej wizyty specyalny powód, a mianowicie imieniny pani domu. Ten i ów pośpieszył złożyć solenizantce życzenia i przepędzić kilka godzin w gościnnych progach sąsiada. Salonik zaczął się napełniać, a w sąsiednim pokoju pani Michałowa z Ewunią krzątały się około przyrządzenia herbaty. Ewunia, aczkolwiek pilnie pomagała matce, zdawała się jednak roztargnioną i co chwila rzucała nieśmiałe wejrzenia na drzwi saloniku. Być może, że pragnęła głos oczekiwanego gościa usłyszeć...
Tymczasem same tylko basy i barytony rozbrzmiewały w salonie, a Adaś miał przepyszny tenor o nadzwyczaj sympatycznem brzmieniu, w uszach Ewuni przynajmniej.
— Panie dobrodzieju — mówił ktoś basem grubym, — zdaje się, że w tym roku będzie trochę lepiej ze zbożem.
— Skąd lepiej?! cóż znowu!
— Konjunktury... wyraźnie czytałem, konjunktury fluktuacyj kursów, przy ewentualności mniejszej frekwencyi w imporcie...