Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jednem słowem, w tej krainie wyśmianej, wyszydzanej, niewiadomo z jakiej racyi — orzą, sieją, zbierają i znów orzą — i żyją w cichości ducha, Pana Boga chwaląc, Berka w brodę całując, kochając się, starzejąc, grając w geryłasza i piszcząc na złe czasy.
Rzekło się wyżej: „kochając się“ — jest to specyalny przywilej młodzieży, która na Podlasiu dziwnie wrażliwe a łatwo zapalne ma serca. I dziwić, i nie dziwić się temu. Dziwić, gdyż w dzisiejszym zmateryalizowanym wieku pragnienia serca ustępować muszą wymaganiom kieszeni; nie dziwić, gdyż podlaskie panny mają swój wdzięk szczególny, swój urok specyalnie podlaski, osobliwszy. Mowa ich przeciągła, spojrzenie powłóczyste, a uśmiech przypomina blask słońca, gdy się z za lasów wychyli i na wzgórzu piasczystem snop złotych promieni rozściele.
Piękne podlasianki nie odznaczają się zbytnią powiewnością i eterycznością kształtów; śmiem nawet twierdzić, że jest przeciwnie. Jankiel Numizmat, utrzymujący w pewnem miasteczku wielki sklep galanteryi, tudzież nafty i wyrobów mydlarskich, zapewniał mnie pod sekretem, że dla najdelikatniejszych panienek sprowadza rękawiczki nr 7, 7½ do 7¾ nawet. Lecz cóż to znaczy? Taka rączka, niezbyt wypieszczona i drobna, umie jednak uścisnąć serdecznie, bez obłudy; umie też ona pracować, co jej nie przeszkadza w wolnych chwilach zabębnić walczyka na odwiecznym szpinecie, lub też zaakompaniować do piosnki wesołej.