Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Już jest kupiec leśny, wprawdzie tylko opałowy, ale z czasem Bóg wie, co może być.
Przeszedł rok, Mojsie jest wielki antreprener, bierze na swoje ryzyko opoły i wióry, zakupił osinę do spółki z gąciarzem, ma kilkaset kóp gątów na sprzedaż.
Już wcale inaczej wygląda! Sprawił sobie porządną kapotę, ma czapkę, śliczną czapkę! Prawdziwy aksamit. Mośkowa zaczyna tyć, dzieci łażą sobie po lesie jak robaki.
Śliczne dzieci!
Po dwóch latach firma A. Friedland i L. Szwereluft to już firma, a Mojsie Pomeranz jeszcze pisarz, ale nie taki, jak dawniej. Całkiem co innego. Kupili spory las, Mojsie od razu zakontraktował dla siebie wszystkie wierzchy.
Sążnie układa, pieniądze zbiera, każdy robotnik jest mu coś winien, z wypłaty to się potrąca.
Handelek przy baraku prowadzi Mośkowa, Mojsie ma ważniejsze rzeczy na głowie. On już jest nad rzeką, tratwy szykuje.
Chłopi coraz spychają ze spadzistego brzegu ciężką belkę na wodę. Belka spada, miliony kropel wzbijają się w powietrze, a światło słońca łamie się w nich i rozkłada przepysznym wachlarzem tęczowym; oryle, głupie chamy, śpiewają.
Jest to istotnie rzecz zadziwiająca, dlaczego oni śpiewają? Właściwie powinienby śpiewać kupiec i to grubo, pisarz trochę cieniej, gdyż mniej zarabia, ale ten chłop... po co on śpiewa? co go raduje?