Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Co?...
— Ha!... Józia, ta, co za dwa miesiące miała być moją żona, całuje się z jakimś młodzikiem. Ryknąłem takim głosem, że się wszyscy zbiegli, ją chwyciłem za rękę, jego za kołnierz... chciałem zabić oboje. Oderwali mnie przemocą... Zacząłem płakać, jak małe dziecko...
— A ona?...
— Nic!... żeby się choć tłumaczyła!... Powiada po prostu: „nie chcę pana, boś stary i brzydki, tamtego kocham — i dość.“ Matka w lament: perswaduje, powiada że to się przemieni, że tak, że owak, nie chciałem już słuchać... Zapłaciłem co się należało i przyjechałem do domu.
— Któż był pański rywal?...
— Kto?... — odrzekł, ręką machnąwszy — szklarz golec, biedak, tyle tylko że gładki. Za tydzień przyszła do mnie matka z lamentem, z płaczem. Nie miałem chęci z nią mówić... Co dałem, to sobie pani trzymaj, nie odbieram, mieszkanie od kwartału wymawiam, a Józia niech sobie idzie za Malinowskiego, kiedy jej się tak podobał. Ja już do tego nic nie mam i mieć nie chcę. Matka mi do nóg.
— Cóż znowu?...
— O! nie dlatego, żeby mnie chciała przebłagać, ale o radę, o pomoc prosić. Wyobraź-że pan sobie, że szklarz żenić się nie chce.
— Z Józią?
— A tak... Powiada: nie i nie. Znajdę sobie z majątkiem. A! za pozwoleniem! Wdałem się w to. Poszedłem do niego i powiadam: słuchaj-no,