Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gdy Piotr z Janem do karczmy wchodzili, minęła ich młoda kobieta z dzieckiem na ręku. Ruchy miała żwawe, twarz uśmiechniętą, a gdy pozdrowiła sąsiadów, to błysnęła zębami jak mleko białymi.
— Niech będzie pochwalony — rzekła.
— Na wieki — odpowiedział Piotr; — jak się miewacie, Walkowa?
— Chwalić Boga, nieźle.
— Nie dolega wam już nic?
— Co ma dolegać! A choćby, to na stękanie niema czasu, a tu i tego małego raka, póki o swej sile nie pójdzie, trzeba nosić...
Rzekłszy to, poszła dalej ku domostwu swojemu.
— Janie — rzekł Piotr, — pamiętacie wy, cośmy to na jesieni gadali o duszy, jak mocno siedzi w człowieku?
— Dyć pamiętam, i to pamiętam, że Jankiel słuchać nie mógł i aż przed izbę wyszedł, bo go het zemdliło, jakeście o tym przebitym chłopie wspominali. I akurat po tej rozmowie we wsi ogień buchnął — ten straszny.
— Aha... właśnie mówiliście, że w chłopie dusza mocno siedzi, a w babie ledwie że ledwie.
— Bo i tak czasem bywa...
— A ot, Walkowa!... Poparzyła się tak ciężko, mało nie utonęła w wodzie, za trupa ludzie już ją mieli, wartę koło niej stawiali... i przecie żyje. Coś ze sześć tygodni jak martwa leżała, skóra z niej i ciało kawałkami odpadały — a dziś kobieta jak łania...
— Gospodyni zawzięta.