Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niech ją stryjenka znów zaprosi do siebie — rzekłem nieśmiało; — sądzę, że dla takiej młodej osóbki pobyt w Warszawie...
Wzruszyła ramionami.
— Dajmy temu pokój — rzekła niechętnie.
Umilkłem.
— Słuchaj-no, mój kochany — odezwała się po chwili, — zapomniałam ci powiedzieć, że trafia się do kupienia bardzo ładny majątek ziemski.
— Majątek?
— Dziwi cię to?
— Nie mam zamiaru kupować.
— Ja też nie namawiam, ale powiadam tylko dla twej wiadomości. Doktor zalecił ci pobyt na wsi, sądziłabym więc, że najwygodniej byłoby ci u siebie. Pod względem finansowym na kupnie nie stracisz, a jeżelibyś nie chciał gospodarować, to możesz przecie wypuścić w dzierżawę.
— Cóż to za majątek? — zapytałem.
— Zacisze... znam bardzo dobrze; należało ono niegdyś do rodziny mojej matki.
— W której to stronie?
— Dojeżdża się koleją do stacyi ci znanej, a stamtąd pięć mil boczną drogą.
— Więc to musi być blizko Białki?
— Zdaje mi się że tak — odrzekła. — Nie namawiam cię, ale pojedź, obejrzyj, cóż ci to szkodzi? Rozerwiesz się trochę w swoich smutkach.
Pojechałem, kupiłem Zacisze i zaraz objąłem je w posiadanie. Jako sąsiad, złożyłem wizytę w Białce. Pan Marcin zajął się mojem gospodarstwem, dopomagał mi dobrą radą, nastręczył mi