Strona:Klemens Junosza - Przeszkoda.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dopiero, gdy już tylko kilka wiorst brakło do celu podróży, otworzył oczy. Wieże kościołów miejskich rysowały się już wyraźnie na horyzoncie; na drodze, jak zwykle pod miastem ruch był większy.
Pan Stanisław z uwagą przypatrywał się wozom i bryczkom, z któremi się mijał, lub które doganiał, gdy nagle szczególny jakiś przedmiot zwrócił jego uwagę. Na razie miarkować nie mógł co to jest. Podniósł się na siedzeniu, oczy ręką przysłonił i zawołał na powożącego:
— Wojtek! Widzisz ty?
— Adyć widzę, odrzekł również zainteresowany fornal.
— Co to może być?
— Albo ja wiem, proszę pana.. Sam oto mało oczów nie wypatrzę, przyglądam się, przyglądam i zmiarkować nie mogę, co za licho? Ni to bydlę, ni wózek, człowiek na tem siedzi, nogami przebiera i jedzie..
— Wyraźnie jedzie. Jedzie wprost na nas, a prędko.
— A no juści, panie, prędko... bo z góry..
— Weź-no ty dobrze lejce w garść, rzekł pan Stanisław ostro, bo konie strzygą uszami, a przyprzężny bestja ogromnie płochliwa.. O wypadek nie trudno..
Ledwie zdążył te słowa wymówić, gdy konie przestraszone, uskoczyły gwałtownie w bok,