Strona:Klemens Junosza - Pieprzycki.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

to, czego oddawna pragnęła: wyjechać z córeczką do Warszawy dla dokończenia edukacji — wprowadzenia w świat... Tak się też stało. W trzy dni po wyjeździe tych pań ja także wybrałem się do Warszawy i o dwie mile drogi od Ostaszków spotkałem Zawrotkiewicza, który również do Warszawy zdążał. Już mnie wtedy złość zdjęła wielka, panować nad sobą nie mogłem. Na pierwszym popasie zacząłem mu robić docinki, on nie pozostawił ich bez odpowiedzi. Od słowa do słowa przyszło do gwałtownej sprzeczki...
Tu zamilkł, oparł głowę na dłoniach i siedział jakiś czas zamyślony. Potem westchnął, spojrzał zamglonym wzrokiem i rzekł:
— Później, kiedy Zawrotkiewicz, kaleka, dogorywał na Starem Mieście na strychu, kiedy dzieliłem się z nim mizernym kawałkiem chleba, przypominaliśmy te czasy i ubolewali nad naszą głupotą... tak, ale wówczas... przed laty patrzyliśmy na świat innemi oczami... W tydzień później byliśmy za granicą, gdzie odbył się między nami pojedynek na pistolety. Czy można wymyśleć coś bardziej niedorzecznego! Strzelaliśmy jeden do drugiego na komendę z mety... Pamiętam tylko huk i dym... Ja mierzyłem dobrze, on również. Mnie kula weszła w piersi z prawej strony, nie uszkodziwszy płuc... ja zdołowałem, chybiłem... Mierzyłem między oczy, a trafiłem w biodro. Rana była ciężka, naruszyła kość, przerwała arterję. Cudem się z tego wylizał, ale blizko pół roku w łóżku musiał przeleżeć. Ja wyzdrowiałem niedługo i powróciłem do kraju; przez ten czas mama panny Amelji zdążyła sprzedać Rokicinek, dzięki naszym staraniom, wolny od długów, i osiedliła się na stałe w Warszawie. Wkrótce, porozumiawszy się z rodzeństwem, sprzedałem Ostaszki, pożegnałem rodzinne kąty i także osiedliłem się w Warszawie. Ciągnęło mnie coś, jakaś siła niewidzialna, a niezwalczona, okrutna. Mój przeciwnik pozostawał za granicą, ja byłem panem położenia. Mama pani Amelji, widząc, że udzielni książęta jakoś nie dobijają się o jej córeczkę, zaczęła okazywać mi wiele uprzejmości, a i sama panna, widocznie nauczona przez mamę, starała się dać do zrozumienia, że nie jestem dla niej niemiły.
— A może też pokochała pana naprawdę?
— Żartujesz chyba — odrzekł, wzruszając ramionami — żeby kochać, trzeba serce mieć, a ona... Mogę cię zapewnić, że ta kobieta nie kochała w swojem życiu nikogo... ani mnie, ani tamtego. Kamień to był, marmur, marmur, głaz zimny. Zaraz po ślubie pojechaliśmy za granicę na cały rok. Było to życzeniem mamy, która towarzyszyła nam zawsze i za nic na świecie nie chciała się z jedynaczką rozłączyć. Byłem dość zamożny, a zakochany bez pamięci, nie umiałem odmówić, spełniałem nietylko życzenia, ale i nadziwaczniejsze kaprysy. Pieniądze szły jak woda... Mama była zdania, że Amelcia powinna świat poznać, więc włóczyliśmy się z kraju do kraju, z miasta do miasta. Ośmieliłem się zwrócić uwagę mamy, że te podróże w prędkim czasie majątek nasz pochłoną... Uwaga ta stała się powodem burzy, a raczej całego szeregu burz, trwających prawie bez przerwy. Żona moja trzymała stronę mamy, ja byłem bez posiłków w tych walkach i przegrywałem je też sromotnie. Co udręczeń zniosłem, co przykrości!.. Byliśmy już na odjezdnem z Paryża, gdy przypadkowym sposobom zapoznał się z nami Laliński.
— Rozumiem...
— Figura niepoczesna, ale zamożny, nawet bogaty. Miał już wtedy ze czterdzieści kilka lat życia, lecz znacznie starzej wyglądał, można było sądzić, że za pięćdziesiątkę już przeszedł i że mu szósty krzyżyk barki gniecie... Piękność pani Amelji zrobiła na nim odrazu wrażenie. Zakochał się — i był bardzo mile widziany...
— Więc romans.
— Któż mówi, że romans! — nowa kombinacja tylko, a dodam, że był mile widziany przez mamę. Co do pani Amelji, jestem pewny, że Laliński równie ją mało obchodził, jak ja, a obadwaj razem nie interesowaliśmy jej tyle, ile jakaś nowomodna suknia lub kapelusz. Ta kobieta znała tylko lustra i swoją piękność. Laliński zrozumiał położenie, nie nadskakiwał, nie narzucał się, nawet nie manifestował swych uczuć, lecz, jak się później dowiedziałem, traktował rzecz tę na chłodno z mamą Gdy powróciliśmy do Warszawy i on po niejakim czasie przywlókł się za nami. Bywał u nas, spotykał się z nami w towarzystwie, a zachowywał się przytem taktownie i nie dawał powodu do plotek. Mnie nigdy na myśl nie przyszło, że żywi jakieś zamiary, nie przypuszczałem nic, nie miałem żadnych podejrzeń. Ja wówczas byłem jeszcze zakochany, jeszcze łudziłem się nadzieją, że wykrzeszę z pani Amelji jakąś iskierkę uczucia... Rozpacz przejmowała mnie na myśl, że majątek topnieje, że życie nad stan doprowadzi nas w końcu do ruiny, że niedaleka jest chwila, w której będę musiał odmówić Amelci tych zbytków, do jakich ją sam przyzwyczaiłem. Podczas nocy bezsennych nieustannie zadawałem sobie pytanie: co będzie? co będzie? Przewidująca mama wyręczyła mnie i znalazła rozwiązanie zagadki. Raz, powróciwszy późnym wieczorem do domu, znalazłem mieszkanie puste i w pokojach nieład, pootwierane szafy, komody... Sądziłem, że jesteśmy okradzeni...
— A cóż to było?...
— Nic... tylko panie wyprowadziły się, zmieniły lokal...