A czarne morze groźne i huczące
Burzyło wściekle mętne swoje fale...
To raz jak szprudel robiło się wrzące...
To znów by zwiększyć potępieńców żale,
Scięło się lodem, i w słupy mrożące
Więziło duchów w zbrukanym krysztale...
Jęki ich w dziwne brzmiały jakieś słowa,
Że aż się język powtarzać je wzdraga,
A dusza w pięty ze strachu się chowa...
A gdy się krzyk ich podnosi i wzmaga,
Poznałem język, którym od Grochowa
Warszawa mówi i przedmieście Praga.
Jeden z tych duchów co był bliżej brzegu,
Z teką pod pachą jak jaki kolporter,
Rzekł do nas głośno: „wstrzymajcie się w biegu,
Jam, rzekł, za życia pił angielski porter,
Brnąłem na biby po błocie i śniegu,
Jako najpierwszy w Warszawie reporter.
Dziś piersi moje wieczna pali zgaga,
Od atramentu na wąsach mam plamy
I pies Belzebub ogonem mnie smaga...
A gdym zapełniał Kurjerkowe łamy,
Mém pożywieniem była dobra blaga,
A przyodziewkiem kupieckie reklamy...
O pomnę dobrze — jak było wygodnie
Nastrajać lirę na handlowe tony,
I z interesem sztukę łączyć zgodnie.
Miło pracować, gdy człek nagrodzony,
I worek lirów wziąwszy w dwa tygodnie,
Na odpoczynek rżnie w dalekie strony.“
Rzekł i z kieszeni wyjąwszy ołówek
O naszem przyjściu chciał wpisać w książeczkę,
I zbić artykuł z owych kilku słówek,
Lecz szatan, co miał z jakimś duchem sprzeczkę,
Wziął reportera za jasny nagłówek,
I wrzucił w morze tak, jak śledzia w beczkę.
I szliśmy dalej — gdzie szatan w szlafmycy
Dla Belzebuba strawę kładł do misy
Z najlepszych kąsków piekielnej stolicy;
A potępieniec w modnéj sukni w plisy
Sowie języki siekał na stolnicy, —
A znał to dobrze, gdyż wydał przepisy.
Duch ten choć pisał, nie jest wtrącon w morze,
Jako zwyczajny bezbarwny pisarek,
Lecz ma posadę na piekielnym dworze...
Jest ochmistrzynią djabelskich kucharek; —
A rządząc w piekle, jak w swojej komorze,
Pobiera pensji dwieście pruskich marek.
Oddawszy ukłon należny niewieście,
Poszliśmy dalej po piekielnym szlaku,
Błądzić po ludnem potępieńców mieście.
A było ich tam jak liści na krzaku;
Stali w gromadach po sto i po dwieście,
Wielcy jak słonie, lub mniejsi od maku.
Jeden duch gruby, w złotych okularach,
Z figury mocno podobny do dzieży
Jak dzik w piekielnych zagrzęznął szuwarach,
Sławnym był niegdyś z uczonych kradzieży,
Jak żyd handlował zbożem na galarach,
I w piekle jeszcze w swoją cnotę wierzy. —
Minąwszy tego, szliśmy przez manowce,
Słuchając płaczów żałobliwéj treści,
I widząc wszędy otwarte grobowce.
Tu potępieni za liche powieści
Zbici w gromadę beczeli jak owce,
Z humorystami od siedmiu boleści.
Komedjopisarz znanego talentu
Wrzeszczał: «kto żyje niechaj mnie ocala,
Ja mu zapłacę, nie robiąc wykrętu.“