Strona:Klemens Junosza - Noc jesienna.djvu/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oto smutna i blada jesień zeszła na ziemię, dotknęła pól i lasów i wnet zniknęła zieloność, poczerniały pola i łąki — a z drzew posypały się liście pożółkłe.
Przyszła ona jako zwiastunka blizkiej zimy i powarzyła zapóźnione kwiatki, wypędziła gromady leśnych śpiewaków. Rzuciła szarą zasłonę na słońce samo, księżyc skryła w fałdy ciężkiego płaszcza z chmur posępnych — i, jakby żałując dzieła zniszczenia, rozpłakała się nad ziemią myriadami łez drobniutkich.
I ciemno i smutno i ponuro zrobiło się na tej ziemi — prastarej, a odmłodzającej się wiecznie, i tęsknota osiadła w sercu marzyciela — coby ciągle rad widzieć zieloność i blaski słoneczne.
W nocy czarnej, jak w olbrzymiej beczce smoły, utonęły pola i lasy i małe wioseczki rozrzucone na szerokich płaszczyznach, lub też czepiające się stoków górskich — nieśmiało...
Wiatr hula po polach, drzewami nagiemi wstrząsa, do siedzib się ludzkich dobija a chwilami, gdy w komin wpadnie, to zawyje boleśnie, lub szyderczym się śmiechem rozśmieje — jak gdyby chciał ludziom powiedzieć: — nie śpijcie!
Przy drodze bocznej, na ustroniu, wśród zarośli i krzaków stoi jakieś domostwo. Przez małe okienko widać światło i ludzi, którzy nie śpią. Nachylili głowy ku sobie, jakby naradzać się chcieli, szepczą coś długo...
Wtem, z zarośli dało się słyszeć gwizdnięcie — i głuchy tentent koni. W tej chwili światło w chacie zagasło, drzwi skrzypnęły cicho, cienie ludzi dosiadły cieni koni i gdyby nie głuchy łoskot kopyt szybko uderzających o ziemię możnaby sądzić że istotnie cienie jakieś, lub duchy fantastyczne przemknęły tędy... i zginęły w ciemności...
Jeszcze ranek nie nadejdzie, jeszcze słońce zaspane nie wyjrzy z po za chmur jesiennych, a koło tej chałupki zaturkoczą wozy, przebiegnie jaka bryczka, lub konny posłaniec, w próżnej pogoni za cieniem.
Szukajcie wiatru w polu! dobrzy ludzie.

. . . . . . . . . . .

Cicho pluszczą fale starej Wisły, wiatr marszczy je lekko. Woda uderza o brzegi piaszczyste, żółte, roztrąca się o nie, obiega dokoła kęp wikliną porosłych, muska zwieszone wierzb gałązki — a noc otula ją swą smutną, szarą oponą.
Od tamtego brzegu jakieś cienie odczepiły łódź przytwierdzoną do pnia zczerniałego i — płyną...
Płyną cicho — bez szelestu, bez szmeru zanurzają w wodę wiosła, a oczy muszą mieć kocie lub sowie — bo omijają mielizny i przeszkody, a łódka sunie cicho jak szara kaczka po jeziorze...
Przybili już do brzegu — jakiś ciężar z łódki wyjmują, i jak lisy, ostrożnie przemykają się przez zarośla, znanemi sobie ścieżkami...
Gdy zeschła gałąź chrupnie któremu pod nogą, zatrzymują się wszyscy, przysiadają pod krzakami — czeka-