Strona:Klemens Junosza - Na stare lata.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ktoby ją ta kaleczył wielemozny dziedzicu — odpowiedział Józef — ino jak ją zaprowadziłem do wody, tak się oto kalectwo buchneno łbem o studnię i zafarbowała se krzynkę łysinę.
— Jakto kalectwo?
— A dyć, ona wielemozny dziedzicu świata Bozego nie widzi.
— Co ty mówisz, ta klacz ślepa.
— A juści sprawiedliwie ślepa na oba ocy, o! o! — mówił dotykając prawie palcem oczu klaczy, która ani nie drgnęła nawet powieką.
— Tak — rzekł pan Michał — to jest jasna ślepota, nigdy nie uleczona — a potem kiwając z politowaniem głową dodał z cicha:
— Więc to jest angielka po Fitz-Hops?
— Za przeproszeniem wielmożnego pana — odezwał się Paciorkowski — ja ją znam, ona jest po jenszym żydzie.
— Jakto po żydzie?
— Sprawiedliwie, tylko że tamten żyd nie nazywał się Fiszhop ale Hopfisz Jankiel, tego czarnego Berka syn...
— Co też Paciorkowski plecie?!
— Święta prawda, żebym tak zdrowego skonania doczekał. Jeszcze kolei wtenczas nie było — ja służyłem za ekonoma w Rozdarciu — i ten Hopfisz Jankiel jeździł dużą bryką frachtową do Warszawy, więc pamiętam jak dziś, wielemożny pan January kupił od niego tę samę drandrygę i dał mu za nią czterdzieści dwa ruble i pięć korcy kartofli. Akurat będzie temu na święty Marcin cztery lata, jak dzieci moje pragnę w zdrowiu oglądać.
Nikt się nie śmiał — bo i nie było z czego.
Fatyma poszła do stajni, a gospodarstwo z gośćmi do salonu — ale nie kleiła się jakoś rozmowa.
Emeryt wzdychał, pan Michał milczał. Ludwinia tylko, która niebardzo zrozumiała o co idzie, szczebiotała wesoło z panem Janem o muzyce, poezyi i wielu innych rzeczach, które tak pięknie i mile ozdabiają wiosnę życia naszego, budząc serca z uśpienia.
Na odjezdnem pan Michał ścisnął dłoń emeryta i zapytał go z cicha:
— A co? wierzysz w sąsiadów?
Staruszek nie dał za wygranę.
— Wyjątek — rzekł — nie stanowi reguły.
Głos jego wszakże nie był tak pewny i stanowczy jak przed obejrzeniem Fatymy.
Tej nocy pani Paciorkowska sądziła, że jéj męża złe opętało.
O saméj północy zaczął się śmiać tak głośno, że aż go coś podrzucało do góry — zatykał sobie usta rękami, dusił się i znów wybuchał straszliwym spazmatycznym śmiechem.
Pani Paciorkowska poleciła się opiece świętego Antoniego, a zapaliwszy świecę, zbliżyła się do męża i zapytała go z trwogą:
— Walenty! na rany Boskie! co tobie?
Paciorkowski zaśmiał się znowu.
— Walusiu, kochanie moje, czyś ty zdurzał, czy się szaleju objadłeś, Walusiu czyś się spił może jakeś okowitę z magazynu wydawał? Waluś! Waluś!
Nareszcie ekonom zdołał przyjść do słowa.
— Oj, daj mi się wyśmiać Małgosiu, bo mnie chyba ten chichot zadusi.
— Ale z czego? z czego, mój Boże.
— A z czegóżby, jak nie z téj kasztanowatéj Infemii....
I zaśmiał się na całe gardło da capo.