Strona:Klemens Junosza - Na stare lata.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ II.
O szczęściu emeryta, o pięknéj Fatymie angielce po Fitz Hops, tudzież o przestrachu pani Małgorzaty Paciorkowskiéj.

Nareszcie jesteśmy w Zółtéj Wydmie. Emeryt z rodziną używa świeżego powietrza i spokoju.
W pierwszym zaraz tygodniu tego nowego życia, zdechły mu dwa piękne woły objadłszy się koniczyny — ale trudno, pocieszał się staruszek tą myślą, że nie ma róży bez kolców.
I to także pociecha — zwłaszcza, że para wołów warta była dwieście rubli.
Ładny wieczór lipcowy był, słońce zachodziło wspaniale, zapowiadając na jutro prześliczną pogodę, z oddali dolatywały pieśni powracających z pola żniwiarzy.
Pan Dyonizy, żona jego i panna Ludwinia, siedzieli na ganku. Dzikie wino i powój oplatały ten ganek, w którym były ładne z białéj brzeziny zrobione ławeczki i stół wielki okrągły. Na stole stał duży błyszczący samowar i przybory do herbaty skromne, nie kosztowne, ale lśniące czystością i odznaczające się wykwintnym gustem. Znać było, że pani domu dbała o te drobne porządeczki i że w córeczce swéj ma dzielną pomocnicę.
Emeryt siedział przy stole z wyrazem błogiego zadowolenia na twarzy. Trzeba też przyznać, że i twarz jego zmieniła się jakoś. Zapuścił wąsy — co nadawało mu pewien marsowy wyraz, łysinę przykrył dużym słomianym kapeluszem, a zamiast miejskich sukien szaréj barwy, przywdział kitel biały płócienny.
— Ani poznać ojczulka, — mówiła Ludwinia — tak się odmienił.
— Istotnie, prawda, — wtrąciła pani domu — tak odmłodniał jakoś, taki rzepki, żwawy.
— Ba! co chcesz, życie ruchliwe, świeże powietrze, to mi sił dodaje; zawsze miałem do gospodarstwa wielkie zamiłowanie, to też teraz istotnie jestem w swoim żywiole. Bo czyż to nie cieszy człowieka, patrzcie — oto nasze bydełko z pola powraca, jakie zdrowe, jakie ładne, jak pięknie utrzymane, miło spojrzeć powiadam. A owce! co? proszę mi pokazać gdzie takie owce. Wprawdzie nie dużo to tego jest, ale za to w doskonałym gatunku.
— Proszę ojczulka, podobno jedna dziś zdechła, owcarz mi mówił.
— Bez jednego żołnierza wojna będzie. To trudno moje dziecko, gdzie życie tam i śmierć być może, w Warszawie neprzykład dużo ludności, więc i duża śmiertelność.
— Uważam mój mężu, że dość filozoficznie zapatrujesz się na wypadki w naszém nowem gospodarstwie, ja bo jeszcze nie zapomniałam o tych wołach.
— Ach, nie wspominaj już o tem — wołów nie wskrzesisz, pojedzie Paciorkowski w przyszłym tygodniu na targ i kupi, bo dziś na jarmarku nie było ani jednéj pary.
— Proszę tatki, mówiła Józefowa, że teraz czas roboczy, to bydła niebardzo chętnie ludzie sprzedają.
— Co to nie sprzedają. Zapłacić parę rubli drożéj, to sprzedadzą z pocałowaniem ręki.
— Tak, to łatwo powiedziéć mój mężu: zapłacić — ale czy warto przynajmniéj?
— Ech! kochana Joasiu, nie marudź. Znam ja się na tém doskonale, nieraz zdarzało mi się objeżdżać wioski podczas mego urzędowania, toć widziałem przecież na własne oczy, że nie święci garnki lepią.
— Kiedy bo, aniołku uparty jesteś.
— Ale moje dziecko, marudzisz.
— Pozwól sobie jednak powiedziéć, że...
Barometr zgody małżeńskiéj zaczął cokolwiek opadać, zanosiło się na burzę. Szczęściem, że w sam czas zawiał wiatr z innéj strony i rozpędził zgromadzone chmury.
Od miasteczka na gościńcu ukazał się tuman kurzu, wśród obłoków którego można było dokładnie rozpoznać żółtą bryczkę i parę siwych koni.
— Ojczulku! goście jadą! — zawołała Ludwinia.
— A prawda i to zdaje mi się, że z Wólki.
— Czy i pani? — zapytała matka przypatrując się nadjeżdżającemu ekwipażowi.
— Nie, nie, mamo, ja mam doskonały wzrok, widzę dobrze, to jedzie pan Michał z synem.
— Że też ty zawsze tego syna wy-