Strona:Klemens Junosza - Na chlebie u dzieci.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jedno słowo powie, to cały sąd słucha i nietylko, psia wełna, nasz chłopski sąd suchowolski, ale i największy sąd, taki co choćby w samej Warszawie.
— Przecie mówiliście dopiero co, że wam, jako ojcu, nie pasuje z rodzonemi dziećmi po sądach się włóczyć?
— Mnie nie pasuje — ale adwokatowi co innego. On od tego jest, żeby po sądach chodził.
— Cóż to za adwokat?
— Nie widziałem ja go na swoje oczy. Joel powiada, że adwokat, to i adwokat... No, bądźcie zdrowi, ja idę.
— Et, lepiej do jutra zostawcie. Od rana będziecie mieli spokojniejszą głowę, to będziecie mogli wszystko jakoś lepiej rozkalkulować.
— Kiedy właśnie adwokat dziś ma tu być. Mówił Joel, że tylko patrzeć, jak przyjdzie.
— Umyślnie, według waszego interesu?
— Nie. Mnie się widzi, że on według owego lasu, co za serwitut mają gospodarze dostać... i co mają go zaraz Mendlowi sprzedać. Według tego oni sobie adwokata sprowadzają.
— Mogliby przecie i sami.
— Ale! tak wam się widzi, mój panie Kusztycki! a zawsze co adwokacka głowa, to nie chłopska!...
— Jak tam sobie uważacie wreszcie, mój Wincenty, według woli waszej i ochoty. Ja wam