Była także głęboko, gdzieś aż na samym spodzie siedzenia, ukryta rękopiśmienna księga przepisów pieczenia ciast, bo babcia od czasu do czasu potrzebowała coś upiec i młodym gospodyniom do żywego przy téj sposobności dopiec.
Bez tego jak bez powietrza żyć nie mogła.
I tak peregrynowała owa matrona od syna do syna, od córki do córki, wstępując po drodze do znajomych i dalszych krewnych.
U jednych bawiła tydzień, u drugich miesiąc, u innych trzy dni, stosownie do okoliczności i do tego czy jéj byli radzi, lub nieradzi.
Trzy deresze stanowiły dla babci to, co się nazywa swobodą i niezależnością, buda zaś była dla niéj korabiem pływającym po burzliwéj fali stosunków rodzinnych, a Walenty odgrywał na tym korabiu rolę sternika, omijającego rafy i skały podwodne na oceanie familijnéj harmonii.
— Kłócicie się ze mną, — mówiła pani Pękalska, — dokuczacie mi, mówicie żem stara, gderliwa, nudna, więc bywajcież mi zdrowi, każcie Walentemu zaprzęgać i niech was moje oczy nie widzą.... Bo ja téż sroce za pozwoleniem z pod skrzydła nie wypadłam i budę swoję mam, Walentego mam, kpię więc z całego świata i amen.
Walenty zaprzęgał, a babcia wlokła się daléj szukać nowego kąta i nowych wrażeń.
Skutkiem owych nieustannych wędrówek, wiedziała najdokładniéj o wszystkiém co się działo w sąsiedztwie. Kto zdrów, kto się w kim kocha, kto się z kim żeni; posiadała wiadomości co do interesów i majątkowego stanu mieszkańców całego powiatu, a że gazety w tamtych stronach należały do wielkich osobliwości, przeto babcia bezwiednie spełniała ich funkcyę.
Olszówkę mijała babcia zdaleka, gdyż roku jednego spotkała ją tam wielka dyfamacya, jak sama mówiła.
Przed laty sprzedała ona panu Maciejowi dwie klacze, jednę starszą, drugą młodszą; ponieważ jednak zazwyczaj gdzie jest dużo koni, dają im nazwiska poprzednich właścicieli, więc jednę klacz nazywano młodą, drugą zaś starą Pękalską....
Weszło to w zwyczaj.
Pewnego dnia babcia przyjechała do Olszówki.
Był straszny upał, spasłe deresze pokryte były pianą, a tu babcia potrzebowała w pilnym i nagłym interesie jechać zaraz do miasteczka.
— Mój dobrodzieju złoty, srebrny, brylantowy, — mówi do Gozdawskiego, — daj mi parę koni do miasta, bo moje ledwie tchną.
— A owszem, kochana pani.... owszem tego z całą przyjemnością.
— Ale zaraz, mój Maciusiu śliczny... proszę cię jeśli żonę kochasz.
Cała ta scena działa się na ganku, więc pan Maciéj huknie potężnym basem ku stajni.
— Ma-a-rcin!! nasmaruj wózek i zaprzęgaj zaraz starą Pękalską z Lejzorem?
Babcia skraśniała jak piwonia.
— Z jakim Lejzorem? — spytała hamując gniew.
— A no tego, z tym siwym od pachciacza.
— Tak! tak to u was szanują kobiety, to taki pan sąsiad jesteś, taki obywatel, dziękuję panu za pańskie konie, za wszystko, nic nie chcę, — mówiła staruszka tupiąc nogą, — nie! nic! nic! schowaj pan sobie swój wózek i swego Marcina i swego Lejzora. Walenty, nie wyprzęgaj! zawracaj zaraz, zawracaj, jedziemy.
— Pani dobrodziejko, czém obraziłem?
— Niby nie wiesz! Niech Walenty zajeżdża, konie się ochwacą, ale niech tam, z dwojga złego wolę ochwat niż hańbę! Noga moja tu więcéj nie po-
Strona:Klemens Junosza - Milion za morzami.djvu/13
Wygląd
Ta strona została skorygowana.