Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 59 —

i może sobie życie odebrał, a może padł ze znużenia i wilki go rozszarpały.
Rozesłano ludzi w różne strony, rozpytywano się po drogach, szukano w lesie. Napróżno. Fryc przepadł i już go nigdy w Zarudziu nie widziano.
Żoną jego i dziećmi zaopiekował się najstarszy z kolonistów, Wilhelm Knoch, który też podjął się interesa wszystkich kolonistów prowadzić. Nie było to łatwe zadanie.
Dawny właściciel Zarudzia, nie mogąc należności swej od niemców odebrać, zagroził kolonistom wywłaszczeniem.
Zapowiedział im, że skoro nie płacą, to będą zaskarżeni do sądu i zmuszeni do opuszczenia gruntów, na których się osiedlili.
Ciężki czas przyszedł na nich: pieniędzy nie mieli, brakło im Fryca, który wszystkie interesa dotychczas prowadził i swoim sprytem umiał ich z kłopotów wyciągnąć.
Pisali też listy do swoich, do krewniaków, chcąc, aby przyjechali co rychlej i ziemię od nich odkupili, sami zaś mieli zamiar dalej na wschód wędrować, gdzie grunt tańszy, a dorobek łatwiejszy. Taka sprzedaż, jak wiadomo, nie dokonywa się tak prędko — czasu na nią potrzeba. Zresztą, skoro tylko jaki niemiec przywędrował, dowiedziawszy się od żydów o sprawach i zatargach, zmykał gdzie pieprz rośnie i nie chciał słuchać o kupnie.
Spalonego młyna nikt nie odbudowywał, a i Frycowa z dziećmi wyniosła się z kolonji. Pojechała zapewne za granicę do męża, a przyciśnięci