Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 52 —

Dziwili się temu ludzie i szeptali między sobą, że Fryc z djabłem jakieś konszachty mieć musi... albo, że go jakiś robak toczy i dręczy...
W dodatku spotkało go nowe nieszczęście. Ów Jacek niemowa, głupkowaty, a jak ludzie mówili, opętany, zaczepiał go przy każdem spotkaniu, patrzył na niego błędnemi oczyma, wygrażając mu pięścią lub kijem.
Raz na jarmarku uderzył go nawet wobec mnóstwa ludzi.
Fryc ujął się za swój honor i pociągnął niemowę do burmistrza.
Tam Jacek wrzeszczał jeszcze bardziej; wymachiwał rękami, pokazywał na Fryca, uderzał się po głowie i rzucał na ziemię. Chciał coś opowiedzieć, coś wyznać, a im bardziej się zapalał, z tem większą trudnością chrapliwe słowa wydobywały mu się z gardła, krew uderzała do głowy, oczy wychodziły na wierzch, — pienił się, jak szalony.
Burmistrz myśląc, że ma do czynienia z pijanym lub szalonym, kazał go zamknąć do kozy. Sześciu silnych ludzi ledwie zdołało wepchnąć biedaka do izby z zakratowanemi oknami.
Zamknięty nie uspakajał się, krzyczał, jak opętany, szarpał kraty w oknie, rwał na sobie ubranie, wściekły, że go ludzie zrozumieć nie mogą.
A on chciał im tylko coś powiedzieć — parę słów powiedzieć, chciał wyjawić to, o czem wiedział, czego może był świadkiem naocznym — i szalał z bólu i żalu, że jest pozbawiony mowy, że nie może wyrazić tego, coby wyrazić pragnął.