Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 51 —

sobie zaprzątał. Różne klęski spadły przez te dwa lata na wieś. Nieurodzaj, grad, pomór na bydło, ciężkiem brzemieniem zwaliły się zarówno na włościan, jak i na kolonistów niemców. Chłopi łatwiej jeszcze te klęski znosili, gdyż byli między nimi ludzie zasobni, mający jaki taki grosz na ciężką godzinę, ale niemcom było trudniej. Co mieli gotówki, to wydali na kupno gruntu, za który nawet jeszcze nie zapłacili wszystkiego, licząc na to, że się zboże urodzi i że dług z dochodów spłacą.
Nadzieje te w zupełności zawiodły. Poprzedni właściciel upominał się o resztę należności, przynaglał, sądem groził.
Kilkakrotnie Fryc jeździł do niego i o zwłokę upraszał — ale napróżno.
Niemcy byli przygnębieni i smutni, a nawet krzywem okiem spoglądali na Fryca za to, że ichi tu na złą dolę sprowadził. Młynarz pocieszał ich doradzał wytrwałość, niektórym z własnej kieszen pożyczał pieniędzy i obiecywał, że las sprzeda i z tego resztę należności poprzedniemu dziedzicowi zapłaci.
Nie była to jednak łatwa rzecz owa sprzedaż, a Fryc przekonał się o tem zapóźno. Truło go to ogromnie, sypiać po nocach nie mógł, martwił się.
W usposobieniu jego, nawet w powierzchowności zaszły w ostatnich czasach wielkie zmiany: przygarbił się, postarzał, opuścił. Rozmawiając z ludźmi, nie patrzył im prosto w oczy, ciągle oglądał się po za siebie, jakby go jakieś widmo straszyło.
Przez całe noce światło w młynie nie gasło.