Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 23 —

Dziedzic chce sprzedać... oni chcą kupić... pieniądze mają... któż co na to poradzi? Wolna wola...
— Im wolna wola, a nam krzywda...
Adwokat głową kręcić zaczął.
— Trudno... trudno... ale, jak to powiadają, wszystko można, tylko... ostrożnie; możeby się sposób znalazł... ale, widzisz, bracie, sposób drogi! a wy, nie przymawiając, macie węża w kieszeni...
— Zapłacimy, panie, zapłacimy!
— Oni wszystko zapłacą... — rzekł protekcjonalnie Mendel. — Ja ich znam. Oni mają taki zwyczaj, że lubią narzekać na biedę, ale jak trzeba pieniędzy, nawet dużo pieniędzy, to wyciągną z różnych schowanek, ile trzeba, i zapłacą.
— To się wie, że zapłacimy, aby jeno było za co.
— Będzie za co! — zawołał Mendel — dlaczego niema być za co? jak tylko kto ma czem płacić, to ma i za co płacić, to wiadomo, nawet małe dzieci wiedzą o tem.
— Aha, — mruknął doradca, — ale przedewszystkiem, ileż wy możecie zapłacić?
— Albo ja wiem... — odpowiedział Wojciech.
— No, ale tak, mniej więcej...
— Nie znawca ja na to. Dość już długo na świecie żyję, alem jeszcze w takiej przygodzie nie był. Zresztą zdaje się, że nie nasza rzecz mówić wprzód, ile dać możemy, ale pańska powiedzieć, co pan żąda. Toć i na jarmarku, jeśli kto sprzedaje krowę albo świnię, to sam gada, ile za nią chce.
— Fe, fe! Wojciechu, — zawołał Mendel, — jak