Strona:Klemens Junosza - Król sam.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

do Ignasiów. Najmilszą, za to nagrodą było mi jej podziękowanie.
Czas ubiegał; wieczory prawie wszystkie przepędzałem u nich, i zdawało mi się że jestem ojcem, który patrzy na szczęście swoich dzieci.
Nie było przedemną żadnych tajemnic, zasięgano niejednokrotnie mojej rady, co przynosiło mi szczęście i zaszczyt.
Zdarzało się także że Ignasiowie odwiedzali mnie w małym domku na Lesznie, prowadziłem ich do ogródka, gdzie przepędzaliśmy wieczór.
Wśród takiego cichego, spokojnego życia, bez burz i uniesień, dosłużyłem nareszcie emerytury i opuściłem gmach w którym przepędziłem czterdzieści lat uczciwej pracy.
Smutno mi było po mojem biurku, po papierach zbutwiałych, po owych pakach akt w które przez lat tak wiele wkładałem siły mego umysłu i inteligencyi...
W pierwszych dniach, machinalnie niejako, rano kierowałem kroki w stronę biura; dopiero na ulicy przypominałem sobie że już tam iść nie ma po co, że moje miejsce zajął kto inny, i że ja powiększyłem tylko szereg weteranów.

Szedłem więc do Saskiego ogrodu, na gawędkę z dawnemi towarzyszami służby. Karmiłem wróble bułką przyniesioną w kieszeni i czytałem Kuryera na świeżem powietrzu.
Później wracałem do domu, pracowałem w ogródku, czytałem — a wieczorem, gdzieżby jeśli nie do Ignasiów.
Pani zajęta była robótką, my z Ignasiem zasiadaliśmy do szachów.
Raz przy grze mieliśmy taką rozmowę:
— Szach królowej, rzekłem.
Ignaś zrobił poruszenie niezbyt trafne.
— Strzeż się, wezmę ci twoją damę.
— O! mój drogi, już mi jej nikt nie odbierze, mówił, spojrzawszy na żonę...