Strona:Klemens Junosza - Galopada.djvu/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
GALOPADA.
(Szkic do obrazku rodzajowego)
przez
Klemensa Junoszę.


Ciekawa rzecz, po co taki gruby szlachcic jak pan Jan, jeździ do Ciechocinka?
Czerwony jest jak ćwik, zdrów jak rydz, a jak krzyknie u siebie na ganku w Wólce na Maćka, żeby konie zaprzęgał, to w sąsiedniem miasteczku szyby drżą i żydowskie dzieciaki chowają się po wszystkich kątach.
Pomimo tego, jeździ on biedaczysko corocznie, kąpie się w słonej wodzie, smaruje błotem... i płacze w duchu, na myśl, że tam deszcz może zmoczyć świeżo skoszone siano, a grad poobcinać główki ciężkim kłosom pszenicznym... ale cóż robić, Pan Bóg zsyła na ludzi ciężkie krzyże, które dźwigać musi bez szemrania każdy prawowierny chrześcianin.
Pan Jan dźwigał też krzyż, małżonka jego bowiem nie była do zniesienia tak łatwą... Drogi ów ciężar miał charakter despotyczny, nie lubił, aby mu się sprzeciwiano, a tak miał rozwinięte krasomówcze zdolności, że niejeden gwardyan bernardyński mógł mu daru słowa pozazdrościć.
Niebo, w niewyczerpanej szczodrobliwości swojej, obdarzyło pana Jana sporą dozą cierpliwości i pokory owej co to niebiosa przebija, był on więc cichy, posłuszny, potulny jak gołąbek i słuchał rozkazów magnifiki, jak żołnierz komendy słuchać winien.
Magnifika mniemała, że w Ciechocinku i w ogóle u wszystkich źródeł, znajduje się skład hurtowy hrabiów, baronów, jednem słowem wszelkiego rodzaju śmietanki, uprzyjemniającej życie na tym padole łez i westchnień.
Pani Janowa lubiła życie, a życiem nie mogła nazwać przecież monotonnych dni pędzonych w Wólce, światem nie mogła nazwać gęsi i kur po dziedzińcu spacerujących, ani nie uważała za towarzystwo tych poczciwych ludzi, co się co niedziela zbierali w parafialnym kościele i nosili za procesyą świece woskowe, bardziej jeszcze żółte, aniżeli twarz warszawskiej elegantki... przed pomalowaniem.
Małżonka pana Jana lubiła tańczyć, jest to właściwość wszystkich kobiet w pewnym wieku i okazałej tuszy. Taniec to życie, mówiła zawsze do mnie, a ja myślałem sobie: moja jejmość, mylisz się, życie to raczej jest nieustannym tańcem, tańcem bez przerwy, przy dźwięku fałszywej muzyki kłopotów, tańcem, w którym człowiek zadyszy się, padnie, wstanie, znów tańczy, znów się zrywa, dopóki nie padnie jak długi, aby już więcej nie powstać.
Lecz co tam tłomaczyć takie rzeczy kobiecie, która lubi tańczyć i waży dwieście siedmdziesiąt cztery funty sprawiedliwej wagi...
Jeździła też jejmość do wód nie dla czego innego, tylko dla tańca, a przytem mia-