— Dobrze! — zawołał — zgoda! Dawaj, Szmulu, zadatek!
— Niech pan wpierw co zrobi.
— Już ty się nie bój... Zrobię...
Żyd głową kręcił. Po brodzie się drapał, ale w końcu namyślił się i dał.
Kalitkiewicza od tej pory opętała głupia pycha jakaś i, po prostu mówiąc, „psu oczy zaprzedał”, żeby swego dopiąć, ludzi jaknajwięcej żeby namówić do owej Brazylji i zarabiać po dwadzieścia pięć rubli od głowy.
Na samym skraju wsi stała chata, znać niedawno postawiona, porządna, o dużych oknach, z ganeczkiem, z ławkami na nim. Wcale nie jak chałupa, ale jak dworek szlachecki, a przecież była to siedziba chłopska. Na blaszce nadedrzwiami przybity wyraźny napis stał „Wojciech Kaleta” — i tak się też gospodarz tego domku i całego obejścia nazywał. A gospodarz snać to był dobry, bo na każdym kroku widać tu było porządek wielki, ład i zasobność. Koło domu ogródek, drzew ze czterdzieści w nim, pod płotami agrest kolący, porzeczkowe krzaki, maliny, dalej warzywa rozmaite i kwiatki dla uciechy także, ale choć i dostatek widniał tu zewsząd i nawet, według gospodarskiego stanu rachując, bogactwo — smutno tego dnia było koło zagrody Wojciecha Kalety... Znać że śmierć krążyła koło domu. Na ulicy stało kilku gospodarzy zafrasowanych, ówdzie baby w gromadkę się zebrały i radziły babskim obyczajem, każda po swojemu. Ta o zielu, ta o zamówieniu, owa znów żeby po owczarza do dworu, albo po kowala posłać. Zwykłe w takich okazjach gawędy.
Chory leżał na łóżku z rękami złożonemi na piersiach, oczy miał przymrużone, oddychał z trudnością. Kilku sąsiadów i dwie kobiety znajdowały się w stancji. Była taka cisza uroczysta jak w ko-