Strona:Klemens Junosza - Żywota i spraw imć pana Symchy Borucha Kaltkugla ksiąg pięcioro.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Widzi ojciec — rzekł Szymcha, — jaki to mój los: wciąż ludzie przyjeżdżają i wciąż dopytują. Żebym milczał, mogliby mieć na mnie brzydkie jakie posądzenie; wolę więc mówić.
— Prawdę?
— Przecież ojciec słyszał. Kto może poznać prawdziwą prawdę podczas ciemnej nocy? Mówiłem, co mi się zdawało. Mogło mi się zdawać dobrze, mogło źle; to nie moja wina... Tu, w Bielicy, jest kawałek chleba, nawet spory, ale niespokojny. Spać nie dadzą. Taki już mój los.
Pan Dawid długo chodził po stancyi i rozmyślał. Nie podobało mu się u syna. Ten nocny niepokój, wstawanie, to dobijanie się do drzwi nad ranem. Zapewne, interes to jest, spekulacya, jak każda inna — ale nieprzyjemna spekulacya. Ciągła trwoga; chociaż może to się tak tylko nieprzyzwyczajonemu wydaje. Symcha nie zdradza żadnej obawy, a o przygodach nocnych mówi tak spokojnie, jak piekarz o bułkach. Gdyby się obawiał, nie miałby tej pewności siebie.
— Słuchaj-no, Symcha — rzekł po długiem rozmyślaniu do syna, — ja muszę wracać do domu.
— Owszem, niech ojciec jedzie zdrów.