Strona:Klemens Junosza-Z antropologji wiejskiej.pdf/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No, więc chłopi.
— Ściśle biorąc, należałoby mówić: wieśniacy.
— Ech! zawsze się pana trzyma ta jakaś głupia demokracya.
— Rzekłbym, że nie tak jest, lud albowiem...
— Lud! Lud! wszystko ten lud!
— A panie, to element poważny.
— Ale głupi!
— A jednak, powiedz pan, czy dzisiejsze sprawy były źle osądzone? Siedziałem w drugim pokoju i słyszałem. Dmuchała znajdował się, iż tak się wyrażę, bardzo na swojem miejscu.
— Rzeczywiście, siedział jak słup i plótł trzy po trzy, że się jedno drugiego nie trzymało.
— Owszem, mówił prostemi słowami, ale bardzo dobrze i z sensem.
— Mój panie, sąd nie na to jest, żeby uczył baby, że nie trzeba kłócić się i przekomarzać, a gospodarzy, że należy pilnować koni i bydła, żeby nie wchodziły w szkodę.
— Zawszeć to, proszę pana, są ziarna, z których kiedyś może być dobre żniwo.
— Już mi doprawdy kością w gardle stoją te pańskie ideały! lud i lud, zawsze ta sama piosnka, a ten lud to panie jest...
— Ośmielam się zwrócić uwagę, że ja sam...
— Że pan masz przewrócone w głowie... czy tak?
— Właściwie, wszelkie przewrócenia w głowach względne są...
— Tak?! Więc pan przypuszczasz, że ja może...
— Nic nie przypuszczam, chcę tylko przypomnieć panu, że ja także jestem dzieckiem ludu.
— Oho! już się panowie sprzeczają, rzekła pani sekretarzowa wchodząc do kancelaryi.
— Właściwie...
— Daj pan pokój. Mój mąż, najlepszy w gruncie rzeczy