Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Karpowicz również wysiadł. Księżyc świecił jasno i w łagodnym jego blasku, rysowały się sosny i krzyż przydrożny.
Janio wziął starego pod ramię i odprowadził kawałek ku krzyżowi, aby ludzie nie słyszeli co powie.
— Panie Marcinie — szepnął — ufaj mi, pewien jestem, że się coś zrobi. Bądź dobrej myśli, my z Ludwisiem czuwać będziemy, nie damy panu zginąć...
— Niech cię Bóg błogosławi, dobre, szlachetne dziecko! — rzekł wzruszony do głębi serca starzec — niech ci zeszle tyle szczęścia, ile ja ci życzę, ile wart jesteś...
Przycisnął Jania do piersi, a dwie ciężkie łzy stoczyły się po jego pomarszczonej twarzy.
— Dobranoc — rzekł Janio — niech pan śpi spokojnie, potrzebny panu sen...
— Bądź zdrów, drogi chłopcze...
Uściskali się raz jeszcze, i każdy pojechał w swoją stronę.
We dwa tygodne później p. Marcin, przechodząc przez wieś, spotkał Wigdora.
Żyd udał, że go nie widzi; nasunął czapkę na oczy, i patrząc w ziemię, przeszedł obok, nie ukłoniwszy się nawet.
— Cóż to, panie Wigdorze — zapytał szlachcic — nie poznajesz już ludzi?
— Co nie mam poznawać? — odrzekł niechętnie — wcale nie widziałem pana, miałem swoje myślenie...
— O czemże myślałeś?
— O czem? Pan się pyta! Pan mi zrobił krzywdę, pan mi zrobił stratę i jeszcze pan żartuje, jeszcze pan pyta, o czem ja myślałem? Ja myślałem właśnie o tem, że się