Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

stara. — Słowiki ją śpiewają, a serce ludzkie wtóruje i może jeszcze więcej dośpiewa niż owe ptaszki szare... Co tu mówić! Żeby człowiek nie wiem jak pracą się zajął, żeby nie wiem jak za groszem się uganiał, żeby kuł jak kowal, jak dzięcioł w starą sosnę, zawsze odezwie się w nim serce i dopomni o swoje prawa. Człowieka nie przerobić, panie dobrodzieju, bo chociaż to glina, a przecież nie sama glina, duch w niej mieszka, duch! I ten to duch każe upadającego podnieść, słabego pokrzepić, cierpiącego pocieszyć, a takiemu, który łamie się pod ciężarem nad siły, rękę podać. Tak to, po mojemu przynajmniej, prostaczem sercem i nieuczonym rozumem....
Pan Sylwester bardzo się nad tem zamyślił, i na drugi dzień, gdy z Irenką wracał już do Piotrowic, zatopiony w dumaniach, nie mógł się od głośnego wykrzyknika powstrzymać:
— Biją mnie! biją; oni wszyscy mnie biją!
— Kto ojczulka bije? — zapytała panna Irena zdumiona.
— Mnie?
— Przecież ojczulek dopiero co mówił.
— Ja? Co ci się śni Irenko!
— Ale naprawdę, na własne uszy słyszałam.
— Tak... no niech ci się zdaje, żeś się przesłyszała, i że ja wcale nic a nic nie mówiłem.