Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wicher pędził wprost przed siebie na oślep, chrapał i wierzgał jak szalony. Dziw, że nie potknął się i nie padł; dziw, zkąd w starych, spracowanych nogach wzięła się taka siła i sprężystość. Pędził tak przez kilka wiorst, może przez pół mili i szalał, sapał jak miech; biała piana pokryła mu szyję i piersi, nozdrza miał rozdęte, czerwone, jak gdyby krew z nich miała wytrysnąć, a p. Sylwester szalał także, pochylony nad karkiem końskim, nad rozwianą grzywą, z ustami wpół otwartemi, oczyma nabiegłemi krwią: podnosił i opuszczał szpicrutę, ćwicząc bez miłosierdzia głupie zwierzę, które nie wiedziało, co się z niem dzieje i czego chcą od niego. Wreszcie nieprzyzwyczajony do tak forsownego biegu człapak zaczął się rozpierać, dyszał coraz ciężej, bieg zwalniał, z cwału przeszedł w galop, z galopa w stęp i stanął robiąc bokami.
Wtedy i p. Sylwester ochłonął, zreflektował się. Poklepał po szyi człapaka, chcąc tym sposobem niejako złagodzić wrażenie strasznych cięgów, jakie mu sprawił — i rzekł sam do siebie półgłosem:
— Com zrobił? Co mi się stało? Co winno to głupie stworzenie, żem je tak skatował i zmęczył? Za co? z jakiej przyczyny? Doprawdy sam przed sobą rumienię się i wstydzę. Zkąd ten wybuch namiętności? Czuję w sercu żal... do syna... a zemściłem się... na koniu.
Wstrząsnął się nerwowo.
Że też człowiek, pomimo tyloletniej pracy nad sobą, nie może równowagi utrzymać! Mam żal do syna, zbiłem konia i jakiego konia! Starego, wysłużonego weterana, tyloletniego towarzysza we włóczędze po polach piotrowic-