Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ma, aby przez taki ścisk wielki i taką ciasnotę przenikać! Gdzie chłop, jak niedźwiedź stąpając, ramieniem i pięścią ledwie sobie drogę toruje, ledwie się z wielkim mozołem przepchnąć może; gdzie pański stangret, choć wrzeszczy z całej mocy: „na bok!“ ledwie krok za krokiem jedzie — tam żyd przepływa swobodnie, jak kiełbik, albo płotka w rzeczułce. On się kąpie, pluska i nurza w owym ścisku, a radość go niezmierna przejmuje i uciecha. Gęba czerwienieje mu, jakby ją kto ćwikłowym burakiem natarł, oczy migocą i błyszczą się jak u kota, a gęba nie zamyka się od gadania. Dopiero przy jednej furze żyto zatargował, za chwilę na drugim końcu rynku koniowi w zęby zajrzał, ledwieś oczy odwrócił, oho! już go niemasz, już on w uliczce starą krowinę do współki z trzema rzeźnikami kupił i ciągnie ją postronkiem za rogi.
I niema takiej uciechy ptak w powietrzu, zwierz w lesie, ryba w wodzie, jako żyd na jarmarku. Jedno sprzeda, drugie kupi, trzecie wycygani, tam pieniądze puszcza, ztamtąd łapie, tu zarobi, tam straci.
Poczubi się z kim, poczubią go, do burmistrza zaprowadzą, a on to tu, to tam, mignie się tylko, wypłynie i znów utonie w tem szeroko rozlanem jeziorze ludzi, wozów, koni, bydła, straganów...
Dwadzieścia handlów przez dzień zrobi. Dopieroś go widział z workiem na plecach, aliści patrzysz już barana dźwiga, już chłopskiej szkapy dosiada i machając rękami, jak ptak rozpostartemi skrzydły, pędzi przez końską targowicę. Zapoci się, zaczerwieni, zasa-