Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a sama dwa wiadra wody ze studni uciągnąwszy, do chaty niosła.
Była jakby nie swoja, jak zbita, oczy jej jakoś podsiniały, szła, prawie śpiąc, powoli, zatrzymując się.
Gdy już próg miała przestąpić, Rafał nadjechał.
Kapota na nim przemiękła i obwisła, z czapczyny sączyły się krople wody; garstka siana co w wasążku leżała, była jakby ją kto z błota wyjął, a szkapina zgrzana, zszerszeniała, bokami robiąca, świadczyła, że drogę miała forsowną i ciężką.
Rafał spojrzał na żonę, ale nie rzekł nic. Do zabudowań podjechał, szkapę wyprzągł, spętał ją i puścił między olszynę nad rzekę, a potem dopiero do izby przyszedł.
Strząchnął się, właśnie jako pies kiedy z wody wynijdzie, przemokłą kapotę na ławę cisnął, w inny jeszcze gorszy łachman się oblókł i przy stole usiadł.
Żona jego koło komina się krzątała, rozpaliła ogień, przystawiła garnki i pacierz szepcąc, kartofle obierać poczęła.
On głowę na rękach oparł i z pod brwi namarnych łypał oczami, znać było, że przemówić chce, ale słowo każde waży i sam nie wie co mu rzec wypada. Żona nie patrzyła na niego wcale.
Po jakiejś chwili on mruknął:
— Jeść mi daj!
— Zaraz będzie — odrzekła cicho.
— Zaraz! — powtórzył, przedrzeźniając — zaraz! A ty wiesz, że ja całą noc jak pies moknął na deszczu, żem w największą burzę w lesie stojał?