Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

aby się trochę z za czarnego lasu wychylą, już rozleją się po całem niebie złotem, srebrem, szkarłatem i umalują ziemię i wodę i niebo malowaniem dziwnem, do opowiedzenia trudnem, do wyśpiewania niepodobnem.
Z lasów, z pól, z łąk, z drzewiny co po sadach i przy drogach rośnie, ze zboża co sierpa oczekuje, z wody co się na młyńskich kołach kłębi, poszły zapachy, wonie różne i świeżości, napełniły świat i rzeźwiły każdą istność stworzoną. Gdzie zaś listek jaki choć najmniejszy, gdzie trawka, gdzie badyl, gdzie zbożowe kłosy, gdzie tylko jaka zieloność była, wszędzie pozawieszały się wielkie krople deszczowe, ciężkie jak groch, przezroczyste, podobne łzom co je człowiek z gorzkości dusznej przelewa...
Dzień się do tych kropli śmiał i malował je srebrem, złotem i tęczową barwą, a cała ziemia żywiąca była jakoby ukąpana, umyta na wielkie gody i wesele...
Ludzie poczęli z chat wychodzić, poglądali na pola, dziękując Bogu, że z tych chmur co niedawno piorunami straszyły, nie spadły grady ciężkie, że ogień niebieski dobytku nie dotknął, że wiatr szalejący nie obalił budowli, a ulewa zboża nie zmięła i nie pokładła na ziemię.
Owszem, radowała się gospodarska dusza burzy tej i deszczowi, bo na kartofle, na potraw trzeba go było, bo spiekotę ochłodził, kurz po drogach zmniejszył.
Rafałowa wyszła z izby. Nie radowała się przecie do słońca wschodzącego, nie spojrzała na drzewa i trawy ukąpane, ale kazała niemowie krowy napoić,