Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wiedziane przez matkę, nie doszły do ucha artysty. Towarzyszył on Andzi i wysunął się razem z nią o parę kroków naprzód.
— Czy wolno podać pani ramię? — zapytał z przesadną grzecznością.
Andzia przyjęła w milczeniu.
— Pan musi być bardzo zmęczony, po odegraniu takiej trudnej i dużej roli? — zapytała.
— Ale gdzież tam! Ptak swobodnie buja w powietrzu, a artysta jest w swojem żywiole, gdy stąpa po deskach scenicznych, a ja, proszę pani — dodał ciszej, — grałem w wyjątkowo pomyślnych warunkach i byłem bardzo, niewypowiedzianie szczęśliwy.
— Z oklasków?
— O nie... cóż tam oklaski! mam ich codzień aż do znudzenia. Byłem szczęśliwy i dumny, gdyż patrzyły na mnie oczy... jedne, jedyne, które od razu poznałem ze sceny, bo jaśniały jak gwiazdy. Dla nich też tylko grałem... dla tych oczu... Pani zdaje się tego nie rozumieć... a jednak... a jednak... niekiedy bywają w życiu takie zdarzenia, że od razu, jak z drobnej iskierki pożar... z jednego spojrzenia w sercu powstaje wulkan... Bywają chwile, że cała dusza od razu wstrząśniona... złamana, albo nad wszelki wyraz szczęśliwa, tonie w przestworzach marzenia... i wyrywa się, chcąc rozkuć pęta konwenansów, przesądów i paść jak długa do stóp ubóstwionej i wybranej istoty...
Andzia, drżąc ze wzruszenia, słuchała tych słów nie mających sensu, ani związku; pod wrażeniem, ani analizować ich, ani zastanawiać się nad niemi nie mo-