Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ry codzień mu przypominał, że należy żelazo kuć póki gorące i brać się ostro do rzeczy.
Przychodził czasem z Faramuzińskim, częściej sam, przynosił książki, rozmawiał... Pani Klejnowa z każdym dniem lubiła go więcej, a Andzia witała go uśmiechem pełnym życzliwości.
O artyście starała się zapomnieć, ale pomimo tego, a może właśnie dla tego, ciągle jej na pamięć przychodził. Nienawidziła go teraz, pogardzała nim, ale z myśli wypędzić nie mogła.
Nieraz, gdy matka mówiła z nią o przyszłości, odpowiadała, że za mąż nie pójdzie, że w szczerość uczuć nie wierzy. Co do pana Franciszka, szanuje go, lubi jego towarzystwo, ale nad przyjaźń nic więcej ofiarować mu nie może.
Swoją drogą, gdy wieczór nadchodził, często zwracała spojrzenie ku drzwiom, jak gdyby oczekując kogoś. Czyniła to zapewne mimowoli.
Mrok się już zrobił zupełny, trzeba było światło zapalić.
— Ty się nudzisz, Andziu, — rzekła matka.
— O nie, mam książkę.
— Siedzimy samotne jak w więzieniu, nawet przejść się nie można.
— Przecież kiedyś ten utrapiony deszcz ustanie...
— Szczególna rzecz — rzekła pani Klejnowa — od trzech dni pana Franciszka nie widać, obawiam się, czy nie chory.
— Nie chce mu się wychodzić w deszcz — rzekła Andzia.