Pani Klejnowa z córką zajmowała dwa pokoje w willi na uboczu położonej; z jednego z nich wychodziło się na werendę, zacienioną dzikiem winem, — tam Andzia oczekiwała przy nakrytym stole.
— Ślicznie panie mieszkacie — zawołał Faramuziński, — bardzo ładnie! Co za wspaniała altana! Tak to rozumiem, siedzieć sobie na świeżem powietrzu, kawkę popijać i o niebieskich migdałach marzyć. Prawda, Andziu?
— Istotnie ta altanka jest bardzo przyjemna, zwłaszcza w południe, kiedy słońce dokucza.
— Braknie tu jednak czegoś, — zauważył Faramuziński.
— Naprzykład?
— Warszawy, droga pani, Warszawy!... Ja nie powiadam, żeby tu było źle; owszem, tu jest wcale dobrze, ale za cicho. Nie ma gwaru, do którego przywykliśmy od dzieciństwa, ruchu, turkotu. Ja w domu u siebie, pomimo że na ulicy od samego świtu ruch ogromny i turkot, że aż szyby w oknach drżą, sypiam doskonale — tu, chociaż zmęczony podróżą, obudziłem się bardzo wcześnie, dla tego właśnie, że była cisza. Mówcie państwo co chcecie, Warszawy nic nie zastąpi — to jedyne miasteczko. A jednak — dodał, głos zniżając, — zachodzą takie okoliczności, że będę ją musiał opuścić.
— Pan?!
— Ja... Rzeczywiście, powziąłem taki zamiar.
— Wybiera się pan w podróż — spytała Andzia.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/192
Wygląd
Ta strona została skorygowana.