Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mi się, żem odmłodniał, jakem panie zobaczył!... Warszawa bez was pusta, słowo honoru daję.
Zarzucał obie pytaniami, odnoszącemi się do ich zdrowia i pobytu w Ciechocinku, mówił im komplementa, że wyglądają prześlicznie, że obie, matka i córka, wypiękniały, że są ozdobą świata. Opowiadał im też, co się dzieje w domu i w Warszawie.
— A jakże się miewa pan Franciszek? — zapytała Klejnowa.
— Pan Franciszek — odrzekł Faramuziński niechętnie, — to mazgaj, proszę pani. Nie lubię go.
— A to dla czego?
— Od niejakiego czasu, a właściwie od czasu, kiedy panie wyjechały, był u mnie tylko raz, a wyglądał jak z krzyża zdjęty. Dogadać się z nim nie mogłem. Mówię pani, że jest to mazgaj, w najgorszym gatunku, bo cichy. Jak mu co dolega, nie skarży się, ani wyrzeka, lecz stroni od ludzi, przesiaduje w swojej kochanej fabryce i zapracowywa się na śmierć.
Andzia słuchała relacyi tej obojętnie, kreśląc końcem parasolki jakieś figurki na piasku.
— Niechże pan wstąpi do nas — rzekła Klejnowa, — niech pan zobaczy nasze mieszkanko. Jest co widzieć... Dom drewniany i bez pieca! Jak żyję nie mieszkałam w takiej klatce. Pobiegniej no Andziu naprzód — dodała zwracając się do córki, — przygotuj kawę.
Gdy Andzia odeszła, pani Klejnowa spytała starego kawalera.
— Z czem pan przyjeżdżasz? Czy ten nieszczę-