Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zaraz do ogródka się udał i z przyszłym wspólnikiem konferował; na premierę stawił się również.
Kurtyna zapadła wśród burzy oklasków, publiczność opuściła teatr, a chociaż przy stolikach i pod werendami jeszcze dość osób siedziało, jednak po ogródku można już było chodzić swobodnie.
Faramuziński pożegnał swoich przyjaciół piwoszów i przechadzał się blizko bramy, przez którą za kulisy wchodzono. Wiedział, że Kalski ztamtąd wyjdzie, i oczekiwał na niego.
— Ach, jesteś pan nareszcie! — zawołał, ujrzawszy go, — czekam na pana.
— Na mnie?
— Spodziewam się! Chodź że pan gdzie na osobność, musimy się rozmówić.
— Jestem strasznie zmęczony, taka rola...
— Domyślam się, jesteś pan zmęczony i głodny. Racya, zjemy co. Ot, tam jest stolik wolny na uboczu. Chodźże pan.
Przy kolacyi Faramuziński ciągle zafrasowanego udawał.
— Co panu jest? — spytał aktor.
— Źle jest i basta. Oto namówiłeś mnie pan na spółkę, i do tej pory nie zrobiliśmy nic. Już jest czas wielki czas, i jeżeli nie weźmiemy się teraz gorąco do rzeczy, to wszystko przepadnie... Artyści rozjadą się i gdzie którego szukać! Trudnoż jeździć po prowincyi, od miasta do miasta i zbierać towarzystwo.
— Możemy angażować teraz.