zamożni gospodarze, którzyby najemnemi rękami mogli się wyręczyć, nie folgowali sobie, czyniąc to nietyle dla potrzeby, ile dla zachęcenia młodszych, dla przykładu.
Taki Wincenty, człowiek wśród kolonistów najstarszy, najpoważniejszy i najbogatszy, poszedł na cały dzień orać, a skoro on to czynił, to i insi naśladowali go; nawet Dominik, ochotniejszy do gawędy, niż do ciężkiej pracy, kładł jarzmo wołom na karki i szedł skibę za skibą odwalać, albo własnoręcznie ziarno w pulchną rolę rzucał.
I nikomu się praca nie przykrzyła, nikt nie narzekał, owszem, wesoło było każdemu, bo oziminy śliczne z pod śniegów wyszły, tak rosły — prawie w oczach.
Wiosna dobrze wróżyła, zapowiadała plony piękne, niebo uśmiechało się do ziemi, dając jej ciepło, przelotne rzęsiste deszcze wiosenne zwilżały zagony, na pociechę gospodarzom, na radość.
A czas żwawo, szybko uciekał. Dopiero wierzbina była w kotkach, a trawa ledwie zieleniła się po rowach, jużci na krzakach i drzewach listki, już liście, już na ogrodach zielono, już zielsko pod płotami się krzewi;
Strona:Klemens Junosza-Buda na karczunku.pdf/269
Ta strona została uwierzytelniona.