Strona:Klemens Junosza-Buda na karczunku.pdf/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gałązki nagiej nie zobaczysz, bo się wszystkie wiosennym strojem pokryły. Nieznacznie dzień robi się coraz to dłuższym, słońce gorętszem, łąka w kwiatach, zboże w kłosach kołysze się pod tchnieniem wiatru, niby wielka fala wody — i ani się człowiek obejrzy, kiedy zaczyna srebrzyć się, złocić — i oto sierpy brzęczą, kosy dzwonią, kopy się wznoszą na polach i wielkie, drabiniaste wozy toczą się do stodół.
Dziwnie prędko te zmiany idą, jedna za drugą, kolejno, a ludzie, w ciągłej robocie zajęci, powtarzają sobie tylko: Już czas na to, na owo, spieszmy, spieszmy!
Wszyscy koloniści żywo się zwijali, ale najbardziej, najżwawiej Janek.
Wychudł, zeszczuplał a opalił się, jak cygan. Równo ze słońcem wstawał, a często je nawet wyprzedzał, późną nocą dopiero na krótki spoczynek się kładł. O ile mógł, pracował w polu, ale więcej czasu przepędzał przy budowie wiatraka, który był niezwyczajny, nie taki, jak u nas zwykle stawiają i podziw w okolicy wzbudzał.
Nieraz Wincenty przychodził oglądać tę budowę, wchodził do środka, przypatrywał